fbpx
Menu
podcasty

CO W TYM KOSZU. Odcinek 3: Przesyłka w duchu zero waste – case study (studium przypadku) wysyłki „Nie śmieci”

co w tym koszu podcast

 

 

 

Kliknij i słuchaj także na:

Spotify  /  YouTube  /  Podcast Apple  /  SoundCloud

***

 

Może wolisz przeczytać treść podcastu?

 

Cześć! Dzień dobry!

 

To jest trzeci odcinek podcastu CO W TYM KOSZU – podcastu, z którego dowiesz się więcej na temat ograniczania, recyklingu i samodzielnego przerabiania odpadów oraz życia przyjaznego dla środowiska.

 

„W pierwszym kwartale 2020 roku na świecie nastąpił 20-proc. wzrost sprzedaży internetowej. E-sklepy odwiedziło w tym czasie o 40 proc. unikalnych klientów więcej niż rok temu” – informował portal Wirtualnemedia.pl. W związku z epidemią koronawirusa zakupy przeniosły się ze sklepów stacjonarnych do internetowych. A przez to w oczywisty sposób wzrosły ilości śmieci, które wraz z przesyłkami docierają do naszych domów, a potem i koszy, czyli pudełka, taśmy klejące, folie strecz, wypełnienia, zabezpieczenia. Dodatkowo: im więcej było zakupów na odległość, tym więcej zwrotów.

Zakłady komunalne nie podają jeszcze na ten temat dokładnych wyliczeń, ale nieoficjalnie przyznają, że owszem, ilość odpadów, które pochodzą właśnie z zakupów internetowych, bardzo, ale to bardzo w ostatnich miesiącach się zwiększyła.

A jednocześnie klienci – a przynajmniej ta ekologiczna bańka, w której ja się obracam – bardzo zwracają uwagę na to, by opakowania tych przesyłek były przyjazne dla środowiska.

 

Dlatego w tym odcinku podcastu postanowiłam poruszyć temat paczek w duchu zero waste i podzielić się swoim doświadczeniem. Takie studium konkretnego przypadku.  Może to, co powiem, przyda się Wam, jeśli prowadzicie swoje małe sklepy internetowe albo prywatnie sprzedajecie coś w sieci i wysyłacie paczki. 

 

Gwoli wyjaśnień: do grudnia 2019 roku jako przedsiębiorczyni generalnie nie wysyłałam paczek z jakimś towarem fizycznym. W swoim sklepiku internetowym, który często nazywam kramem, miałam produkty internetowe – webinary, e-kursy. Co oczywiście nie oznacza, że nie wysyłałam czegoś jako osoba prywatna, bo na przykład odsprzedałam jakąś swoją własność na portalach aukcyjnych.  To bardzo często były książki, które przeczytałam raz i puszczałam w obieg.  Nie było tego dużo, więc do pakowania przesyłki używałam tego, co miałam pod ręką. Czyli na przykład wyrywałam kartki ze starych czasopism albo jakichś kulinarnych dodatków do gazet i owijałam nimi książkę, po czym brzegi sklejałam klejem do papieru. A na to naklejałam kawałek białej kartki z adresem odbiorcy. Gdy nie miałam pod ręką kolorowego magazynu, używałam mapy. Takiej zwykłej mapy, która nie przedstawiała sobą żadnej innej wartości, oprócz tego, że była po prostu mapą. Ale przyznam się szczerze, ten pomysł nie był oryginalnie mój. Pamiętam nawet tę sytuację. Czekałam na przesyłkę, bo dla odmiany to ja kupiłam używaną książkę w internecie. Przyniósł mi ją listonosz, zadzwonił domofonem do mieszkania. Ja spytałam: „Kto tam?”. On, że listonosz. Upewniłam się, czy aby na pewno ma dla mnie paczkę, bo zdarzało się już, że ktoś podawał się za listonosza, a zostawiał ulotki na klatce schodowej. No więc mówi: tak, listonosz, mam dla Julii Wizowskiej paczkę… z Budapesztu. Mnie zatkało! Z jakiego Budapesztu, przecież nic stamtąd nie zamawiałam. Ale kiedy dostałam paczuchę do łapy, to zobaczyłam książkę zawiniętą bardzo zgrabnie w mapę węgierskiej stolicy i przewiązaną sznurkiem jutowym. Tak bardzo mi się ten pomysł spodobał, że pokazałam go na blogu i wprowadziłam w życie.

Ale oczywiście, tego rodzaju pakowanie sprawdzało się przy wysyłkach na niewielką skalę. Jak w ciągu miesiąca miałam nadać nie 2-3 paczki, tylko 200-300, to oczywiście nie mogłam zapakować do wyrywanych z kolorowego magazynu kartek.  A i zbędnych map w takiej ilości nie byłabym w stanie uzbierać.  No więc co zrobiłam?

Moment przełomowy, o którym wspomniałam, nastąpił w grudniu 2019 roku w momencie, gdy światło dzienne ujrzała moja książka „Nie śmieci”. Książkę wydawałam w modelu self-publishingu, czyli samodzielnie, bez wydawnictwa. W związku z tym miałam całkowitą kontrolę nad każdym etapem powstawania publikacji i to ja decydowałam o tym, że książka powstanie w sposób totalnie przyjazny dla środowiska. To znaczy: zostanie wydrukowana na papierze z recyklingu, mimo że był sporo droższy od „zwykłego” papieru; że zostanie wybrany format generujący jak najmniej ścinek papierowych, dlatego też „Nie śmieci” jest wyższa i szersza od innych książek; że okładka będzie twarda, ale niepowlekana folią, żeby w razie czego książka nadawała się do ponownego odzysku. I tak dalej, i tak dalej.

Było dla mnie jasne, że książka ma generować jak najmniej odpadów i zanieczyszczeń nie tylko na etapie produkcji, ale też wysyłki. Bo książkę sprzedawałam swoimi własnymi kanałami, czyli w kramie, i nie była ona dostępna w księgarniach stacjonarnych.

 

Więc kiedy plik z książką poszedł już do drukarni, totalnie skupiłam się na sprawach związanych z pakowaniem.

A więc po pierwsze i najważniejsze – wybrałam odpowiednie pudełko. To musiało być tekturowe pudełko! Te beżowe pudełka, często z tektury falistej, powstają w wyniku recyklingu. Częściowo albo w całości z makulatury. Sprawdzone info, byłam nawet w papierni, która produkuje tego rodzaju opakowania. Oczywiście nie wszystkie beżowe kartony są z recyklingu, bo przez to, że jest aktualnie parcie na eko rozwiązania, nie brakuje również opakowań, które tylko udają przyjazne dla środowiska. W ramach drobnej dygresji: gdy szukałam drukarni do tej książki i jako warunek konieczny podałam wydruk na papierze z makulatury, od jednego przedsiębiorstwa dostałam ofertę na papier a la makulaturowy – to znaczy taki, który powstał z pierwotnej celulozy, ale był odpowiednio zabarwiony, by wyglądał na papier z recyklingu. Wiecie: będzie pani zadowolona – tanio i klient się nie zorientuje, że to podpucha. Dzięki, nie skorzystałam. Ale wracając do pudełek. Zależało mi na tym, by pochodziły one z recyklingu i co do tego upewniałam się u producenta. Ale miałam względem tych pudełek jeszcze jeden bardzo konkretny warunek. Zależało mi na tym, by uniknąć taśmy klejącej! I bardzo długo szukałam rozwiązania, które pozwalałoby na to. Bo dodajmy, że nawet taśmy papierowe, które są dzisiaj promowane jako bardziej przyjazna dla środowiska opcja, bo rzekomo są recyklingowalne, tak naprawdę do recyklingu się nie nadają! Papier, który nadaje się do recyklingu, powinien rozwłókniać się w wodzie, bo na tym polega technologia przetwarzania makulatury. Możecie przeprowadzić eksperyment, zanurzyć tę papierową taśmę w wodzie, rozbełtać i przekonać się, czy powstanie z tego pulpa. Ja robiłam – nie powstała. Dlatego też uczulam, że jak przychodzi do was oklejona taśmą kartonowa paczka, to pudełko wrzucamy do kosza na papier, a taśmy – niezależnie od tego papierowe, czy foliowe – zrywamy i wyrzucamy do kosza na zmieszane. Więc ja wolałam tego uniknąć. I kiedy po długich poszukiwaniach znalazłam w końcu coś takiego, co nazywa się kartonem wykrojnikowym zatrzaskowym, potraktowałam to jak zbawienie. Kartony do mnie przychodziły w postaci płaskiej – po złożeniu miały kształt pudełka z wieczkiem. I to wieczko na brzegach miało takie jakby języczki, które wkładało się do środka pudełka i dzięki temu wieczko się nie otwierało, a ja nie musiałam oklejać brzegów taśmą klejącą. Oczywiście, tak zamknięte wieczko nie zabezpieczało przesyłki. W tym sensie, że to nie była paczka gotowa do wysyłki, bo wystarczyło mocniej rzucić, kopnąć, potrząść, to było ryzyko, że paczka się otworzy i książka z niej wyfrunie.

Dlatego… ja te swoje paczki przewiązałam sznurkiem, żeby się nie otworzyły w drodze. Z tym, że to nie były zwykłe sznurki, tylko sznurki t-shirtowe – pochodzące z odzysku, bo to były pocięte koszulki bawełniane. Nie dość, że było to eko, bo ciuchy dostały drugie życie, ale też fantastycznie wyglądało! Bo te sznurki były kolorowe, czasem jaskrawe, czasem w jakieś misie, a czasem z fragmentem napisu Iron Maiden. 

 

Z pudełkiem sprawa się wyjaśniła. Z tym, że nie znalazłam takiego pudelka zatrzaskowego, które pasowałoby idealnie do wymiarów książki. A jak mówiłam, książka jest taka dość niewymiarowa – 17×24 cm i prawie 3 cm grubości. Pudełko natomiast miało 20×25 cm i 5 cm wysokości. Te puste miejsca w środku trzeba było wypełnić. I tu dochodzimy do kolejnej kwestii, która często spędza sen z powiek osobom, które nadają paczki i starają się, by były one zero waste’owe – czyli wypełnienie. Oczywiście znałam skropak, który z wyglądu przypomina chrupki kukurydziane i generalnie nawet nadawałby się do jedzenia, bo jest ze składników roślinnych, jest totalnie biodegradowalny – jak wrzucimy do wody, to się rozpuści do postaci paćki. Ale! Nie o to mi chodziło! Moją ideą jest ponowne wykorzystanie przedmiotów, które w przeciwnym razie zostaną odpadami. I wypełnienie paczek nie było pod tym względem wyjątkiem. I tu mała uwaga do tych z was, którzy planują wydawać własne książki – nie bójcie się rozmawiać z drukarniami i pytać je o coś, co może być dla was ważne, a na co drukarnie chętnie przystaną! Bo właśnie dzięki rozmowie z drukarnią dowiedziałam się o tym, że po wydrukowaniu stron książki brzegi papieru są przycinane – obowiązkowo, bo na marginesach znajdują się kolorowe znaczniki, które pokazują, czy farba rozłożyła się równomiernie, czy jest odpowiedni kontrast i tak dalej. Więc po wydrukowaniu te marginesy są obcinane i tylko od wybranego formatu książki zależy, czy te ścinki są bardzo szerokie czy wąskie, by obciąć tylko tyle, co jest konieczne. Dlatego mój format jest taki, a nie inny, by zminimalizować straty papieru. Ale ścinki tak czy inaczej powstają. Więc… zapytałam drukarnię, czy jak będą do mnie wysyłać paletę z wydrukowanymi książkami, to czy mogą spakować również te ścinki. One dla drukarni i tak są odpadem, a u mnie będą wypełnieniem paczek. I tak też się stało! Paczki, które nadawałam tuż po przedsprzedaży, były wypełnione właśnie tymi ścinkami z drukarni. One się później skończyły i sięgnęłam po coś innego. Mianowicie, kiedy drukarnia wysłała do mnie paletę z całym nakładem „Nie śmieci”, to książki były spakowane do wielkich kartonowych pudeł, a żeby w tych pudłach się nie poobijały i nie uszkodziły, to były zabezpieczone zadrukowanymi kartkami – stronami książek, które powstawały w tej drukarni, a które nie spełniły jakichś tam wymogów, czyli było to na przykład próbny wydruk albo arkusz miał nieodpowiednie nasycenie koloru, albo był źle przycięty i tak dalej. Ale zamiast wyrzucić makulaturę do kosza, drukarnia wykorzystała ją jako wypełnienie, a później wykorzystałam to ja, dając trzecie już właściwie życie tym kawałkom papieru.

 

I ostatnia kwestia, która mi pozostała, to etykieta adresowa. Format czy też layout tej etykiety jest bardzo konkretny, przygotowany przez przewoźnika. Ja tylko uzupełniam dane adresowe i drukuję. I właśnie w tym momencie następuje rozjazd na opcje eko i nieeko. Bo o wiele łatwiej, szybciej i sprawniej jest wydrukować etykietę na papierze samoprzylepnym. Wychodzi ci taka etykieta z drukarki, odklejasz papier zabezpieczający i przylepiasz do paczki. Ale znowuż, to jest ten rodzaj papieru, który stwarza problemy przy recyklingu. Dlatego, choć jest to bardzo wygodna opcja, świadomie z niej zrezygnowałam. Wybrałam natomiast wydruk na zwykłym najzwyklejszym papierze do drukarki – czyli drukuję po 4 etykiety na jednej kartce, wycinam te etykiety ręcznie nożyczkami i tak samo ręcznie przyklejam do pudełka klejem roślinnym rozpuszczalnym w wodzie. Czyli ktoś, kto odbiera taką paczkę nawet te etykiety zostawić na pudełku i wrzucić wszystko razem do kontenera na papier. 

 

 

 

I mówię: ja drukuję, ja obwiązuję, ja pakuję, bo wszystko to robię sama. Są firmy, które profesjonalnie zajmują się sprawami logistycznymi czy wysyłkowymi w e-sklepach. I nawet orientowałam się, czy któraś z nich podjęłaby się pakowania według właśnie takich moich wytycznych – chętnych za dużo nie było, a te, które były chętne, bardzo drogo wyceniły tę usługę. I żeby była jasność: sam koszt tego mojego ekologicznego pakowania nie jest duży. Chociaż ja de facto dopłacam do przesyłek moich klientów, bo w regularnej sprzedaży przesyłka do paczkomatu kosztuje 10 zł, kurierem – 11 zł. Ja natomiast realnie płacę 13 zł i 15 zł, czyli pokrywam różnicę, bo też wychodzę naprzeciw kupującym, którzy inwestują w i bez tego dość drogą książkę. A bardzo często przy różnych okazach wręcz pokrywam cały koszt przesyłki „Nie śmieci”.

A skoro już mówimy o wydatkach, to powiem w dwóch zdaniach ile kosztuje eko przesyłka. 

Najdroższe jest oczywiście sama przesyłka. W przypadku nadania do paczkomatu to 10,60 zł, a kuriera – 12,50 zł. Do tego dochodzą koszty tegoż ekologicznego pakowania. Kartonowe opakowanie kosztuje złotówkę za sztukę. Klej – kilka złotych za tubkę, której starcza na około 30 paczek. Ryza papieru, tusz do drukarki – to są raczej drobne koszty, w przeliczeniu na jedną przesyłkę dają kilkanaście groszy. Wypełnienie jest bezpłatne. Sznurki do obwiązywania – to te, które mam pod ręką i też za nie za dużo nie płacę.

To, co bardzo mnie kosztuje przy tym zero waste’owym rozwiązaniu – to czas! Pakowanie zajmuje horrendalnie dużo czasu. Właśnie dlatego, że wszystko robię ręcznie: składam pudełko, wkładam do środka książkę, upycham puste miejsca w środku zmiętoloną makulaturą, zamykam wieczko, obwiązuję paczuchę sznurkiem, zatwierdzam dane odbiorcy na etykiecie, w międzyczasie drukuję etykiety, potem te etykiety wycinam, smaruję pudełko klejem i przyklejam etykietę do pudełka. Na samym początku spakowanie jednej przesyłki zajmowało mi 15-18 minut, teraz doszłam już do 10, czasem w 8 się wyrobię. Ale wyobraźcie sobie: 18 minut! Jak ma się do spakowania 10 paczek, zajmuje to 180 minut – 3 godziny! Kosmos! Oczywiście, że o wiele łatwiej byłoby spakować książki tak, jak się to robi przy masowej wysyłce z księgarni, czyli złożyć na krzyż dwa kawałki tektury, okleić taśmą z rolki, nalepić etykietę na papierze samoprzylepnym – i już, minuta roboty. Ale nie wyobrażam sobie, bym zrobiła to ja. Nie wyobrażam sobie, bym wydała książkę o odpadach, wydała ją w sposób przyjazny dla środowiska, a potem okleiła taśmą i puściła w świat – no nie. Ale to też nie znaczy, że jest to rozwiązanie dla wszystkich. Gdybym miała miesięcznie do wysłania nie 200-300 książek, tylko 2000-3000, musiałabym wymyślić jakieś inne rozwiązanie, bo inaczej od świtu do nocy musiałabym wyłącznie pakować paczki! I powiem szczerze, że w tym momencie z pierwszego nakładu pozostało mi 80 książek, czyli prawie 1000 książek, bo nakład wynosił tysiąc egzemplarzy – i jak teraz myślę o ewentualnym dodruku, to na 99% zlecę pakowanie i wysyłkę zewnętrznej firmie, bo nie mam już na to siły, czasu, ani mocy przerobowych.

 

Zanim jeszcze przejdę do podsumowania, opowiem Wam o jednym fakapie. Czyli: uwaga, uwaga, drogie dzieci, nie powtarzajcie tego na własną rękę. Otóż na samym początku byłam tak bardzo wkręcona w swój pomysł eko wysyłki, że wpadłam na strasznie głupi pomysł. Mianowicie, książkę najpierw sprzedawałam w przedsprzedaży. To działa tak, że osoby kupują książkę, której jeszcze fizycznie nie ma, czyli nijako kredytują produkcję, a w zamian otrzymują jakieś bonusy, gratisy, dodatki. W moim przypadku była to bezpłatna dostawa, możliwość otrzymania ode mnie dedykacji, autografu albo życzeń świątecznych, no bo „Nie śmieci” wychodziło pod koniec grudnia. I zdarzyło się wtedy coś, na co absolutnie nie byłam przygotowana, to znaczy: w trakcie przedsprzedaży poszło około 500 egzemplarzy. I może nie brzmi to jakoś okazale, natomiast jak wyobrazimy sobie, że te 500 sztuk trzeba w pojedynkę ręcznie spakować, to liczba może przerazić. A dodatkowo, jako że był to okres przedświąteczny, trzeba było spakować to w 2 dni (książki z drukarni przyjechały do mnie 17 grudnia, a paczki trzeba było nadać najpóźniej 19 grudnia). No i tu cały na biało wchodzi najgłupszy pomysł świata. Wymyśliłam sobie, że te paczki nadam w punkcie pick-up, czyli de facto zanosiłam paczuchy do punktu kurierskiego po drugiej stroni ulicy. Straciłam na to mnóstwo czasu, mnóstwo sił. A wszystko po to, by mniej wygenerować CO2, związanego z dojazdem kuriera do mnie. Głupota totalna, przez którą odchorowywałam przez całą przerwę świąteczno-noworoczną, bo to był horrendalnie wielki wysiłek, nikomu właściwie niepotrzebny. Morał z tej bajki jest więc taki, że warto w porę odpuścić. I ja w pewnym momencie tego kuriera odpuściłam, pozostając w dalszym ciągu przy zero waste’owym pakowaniu przesyłek.

 

A więc podsumowując te zero waste’owe przesyłki…

 

Czy te rozwiązania mają jakieś wady? Oprócz tego, że pochłaniają dużo czasu – nie. Gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym to samo, jak mawiał klasyk. Do tej pory, a nagrywam podcast 7 miesięcy od momentu premiery książki, wysłałam w ten sposób prawie 1000 egzemplarzy. I z tego tysiąca miałam tak naprawdę tylko 4 sytuacje, kiedy opakowanie się zniszczyło albo uszkodziło dlatego, że nie było ofoliowane czy ze względu na ten format pudełka lub zabezpieczenia w środku.

 

Czy zdarzyło mi się, że przewoźnik odmówił przyjęcia paczki, bo nie była jego zdaniem odpowiednio zabezpieczona? Generalnie nie miałam z tym problemu. Wręcz przeciwnie – kurierzy bardzo często miło się uśmiechają na widok tych kolorowych sznurków, którymi są obwiązane paczuchy. W punkcie pick-up obok mojego domu już kojarzyli mnie jako panią od tych ciekawych paczek. Raz mi się rzeczywiście zdarzyła nieprzyjemna uwaga na poczcie, że co to jest, że to nie przejdzie, że niech no pani coś z tym zrobi, bo przecież tak nie może być. Ale powiedziałam, że biorę na siebie odpowiedzialność w razie uszkodzenia i to zamknęło temat.

 

Czy jest to rozwiązanie dla wszystkich? Nie, absolutnie. Jeszcze raz to podkreślę, żeby wybrzmiało: nie jest to rozwiązanie, które można przenieść do każdej firmy, bo mając tych przesyłek kilka tysięcy miesięcznie, można się zaciukać, pakując ręcznie każdy przedmiot. Nie każdą rzecz da się też zapakować w ten sposób, bo na przykład kruche i delikatne to nie bardzo. Poza tym, trzeba mieć fioła na punkcie swojego wpływu na środowisko i rozwiązań, które ten wpływ minimalizują, żeby świadomie godzić się na pewne ograniczenia, wyrzeczenia czy dyskomfort.

 

I tak na marginesie jeszcze dodam, że bardzo się cieszę, gdy dostaję później zdjęcia, na których kupujący pokazują, że dali kolejne życie sznurkom z moich paczuch i na przykład zrobili bransoletki. Ale też pudełka są przetwarzane na własną rękę. Bardzo mnie rozczuliło zdjęcie, które dostałam od czytelniczki – pokazała swój kompostownik, do którego włożyła porwane na mniejsze kawałki tekturowe pudełko, właśnie to, w którym otrzymała książkę. Dżdżownice przetrawią i przerobią na kompost, który zostanie nawozem dla roślin ogrodowych.

 

I jeszcze jedna sprawa na zakończenie. Na mojej stronie, czyli nanowosmieci.pl. W artykule zawierającym właśnie materiały z tego odcinka podcastu, czyli transkrypcję, linki i tak dalej, znajdziecie również zdjęcia pokazujące, jak krok po kroku pakuję przesyłkę. Tam możecie podejrzeć, jak wygląda karton wykrojnikowy, jak zabezpieczam książkę i jak obwiązuję sznurkiem paczuchę.

 

No dobrze, moi drodzy, gdybyście mieli do mnie jakieś pytania – piszcie. Kontakt do mnie znajdziecie na stronie nanowosmieci.pl. Oczywiście zachęcam również do obserwowania moich profili na Instagramie i Facebooku, gdzie działam pod nazwą Na nowo śmieci i dzielę się informacjami o ograniczaniu, poprawnej segregacji i recyklingu odpadów, a także opowiadam o stylu życia zero waste. Jeśli tej odcinek wydał wam się interesujący i przydatny, nie wahajcie się go udostępnić, możecie też opowiedzieć o tym case study swoim znajomym, którzy prowadzą sklepy internetowe i zastanawiają się nad ekologicznymi rozwiązaniami. A tymczasem – trzymajcie się! Papa!

 

Książka Nie śmieci baner